Jest 9:33. Walizka prawie spakowana, G w wannie z książką, Z w łóżku, w krainie snów. Nie wiem, jak to ma zadziałać. O, właśnie coś jęknęło potępieńczo z sypialni. Dobry znak? Nie będę zapeszać.
Amsterdam to całkiem fajne miasto.
- wszędzie blisko, można dojechać rowerem po wszędzie obecnych betonowych ścieżkach, po których nie łażą piesi i na których nie parkują radiowozy. Trochę jak w Tokio - tylko może ciut bezpieczniej?
- zabudowa jest niska i z fantazją (kąty nachylenia ścian zakrawają na element sztuki współczesnej), w miarę jednolita i ładna,
- ludzie mówią w ludzkich językach (poza tym ich miejscowym nieludzkim charkotem) i można się zupełnie spokojnie dogadać z prawie każdym na ulicy,
- mało psów, dużo kotów, które znudzone siedzą na parapetach - jeśli akurat jest to parterowe mieszkanie i w zasięgu wzroku nie ma właściciela, można sobie uciąć chwilę wirtualnego myziania z takim kudłatym dandysem,
- jedzenie jest dobre - chyba głównie ze względu na masę zamieszkujących miasto cudzoziemców, którzy przywieźli ze sobą kuchnię wschodnią i śródziemnomorską i sprzedają ją teraz na targach i marketach. Holendrzy zresztą też mają parę niespodzianek w zanadrzu (i nie mówię tu o puree z kiełbasą),
- kanały nadają miejscu ciekawą atmosferę i - co dosyć istotne - nie śmierdzą; można wzdłuż nich spacerować bez obawy
- mieszka tu familia, która wkrótce się powiększy.
Podsumowując, miło było i na pewno jeszcze miło będzie. Czekam z niecierpliwością na odkratowanie Rijksmuseum i na nieco wyższe temperatury. Mata ne, Amsterdam!
(ok, jest 10.11, wszystko już się obudziło, ale Z jeszcze nie była w łazience, więc nasz wylot nadal stoi pod znakiem zapytania - na razie idziemy po ostatnią na razie porcję poffertjes)
Amsterdam to całkiem fajne miasto.
- wszędzie blisko, można dojechać rowerem po wszędzie obecnych betonowych ścieżkach, po których nie łażą piesi i na których nie parkują radiowozy. Trochę jak w Tokio - tylko może ciut bezpieczniej?
- zabudowa jest niska i z fantazją (kąty nachylenia ścian zakrawają na element sztuki współczesnej), w miarę jednolita i ładna,
- ludzie mówią w ludzkich językach (poza tym ich miejscowym nieludzkim charkotem) i można się zupełnie spokojnie dogadać z prawie każdym na ulicy,
- mało psów, dużo kotów, które znudzone siedzą na parapetach - jeśli akurat jest to parterowe mieszkanie i w zasięgu wzroku nie ma właściciela, można sobie uciąć chwilę wirtualnego myziania z takim kudłatym dandysem,
- jedzenie jest dobre - chyba głównie ze względu na masę zamieszkujących miasto cudzoziemców, którzy przywieźli ze sobą kuchnię wschodnią i śródziemnomorską i sprzedają ją teraz na targach i marketach. Holendrzy zresztą też mają parę niespodzianek w zanadrzu (i nie mówię tu o puree z kiełbasą),
- kanały nadają miejscu ciekawą atmosferę i - co dosyć istotne - nie śmierdzą; można wzdłuż nich spacerować bez obawy
- mieszka tu familia, która wkrótce się powiększy.
Podsumowując, miło było i na pewno jeszcze miło będzie. Czekam z niecierpliwością na odkratowanie Rijksmuseum i na nieco wyższe temperatury. Mata ne, Amsterdam!
(ok, jest 10.11, wszystko już się obudziło, ale Z jeszcze nie była w łazience, więc nasz wylot nadal stoi pod znakiem zapytania - na razie idziemy po ostatnią na razie porcję poffertjes)