Friday, March 5, 2010

Mata ne!

Jest 9:33. Walizka prawie spakowana, G w wannie z książką, Z w łóżku, w krainie snów. Nie wiem, jak to ma zadziałać. O, właśnie coś jęknęło potępieńczo z sypialni. Dobry znak? Nie będę zapeszać.

Amsterdam to całkiem fajne miasto.
- wszędzie blisko, można dojechać rowerem po wszędzie obecnych betonowych ścieżkach, po których nie łażą piesi i na których nie parkują radiowozy. Trochę jak w Tokio - tylko może ciut bezpieczniej?
- zabudowa jest niska i z fantazją (kąty nachylenia ścian zakrawają na element sztuki współczesnej), w miarę jednolita i ładna,
- ludzie mówią w ludzkich językach (poza tym ich miejscowym nieludzkim charkotem) i można się zupełnie spokojnie dogadać z prawie każdym na ulicy,
- mało psów, dużo kotów, które znudzone siedzą na parapetach - jeśli akurat jest to parterowe mieszkanie i w zasięgu wzroku nie ma właściciela, można sobie uciąć chwilę wirtualnego myziania z takim kudłatym dandysem,
- jedzenie jest dobre - chyba głównie ze względu na masę zamieszkujących miasto cudzoziemców, którzy przywieźli ze sobą kuchnię wschodnią i śródziemnomorską i sprzedają ją teraz na targach i marketach. Holendrzy zresztą też mają parę niespodzianek w zanadrzu (i nie mówię tu o puree z kiełbasą),
- kanały nadają miejscu ciekawą atmosferę i - co dosyć istotne - nie śmierdzą; można wzdłuż nich spacerować bez obawy
- mieszka tu familia, która wkrótce się powiększy.

Podsumowując, miło było i na pewno jeszcze miło będzie. Czekam z niecierpliwością na odkratowanie Rijksmuseum i na nieco wyższe temperatury. Mata ne, Amsterdam!


(ok, jest 10.11, wszystko już się obudziło, ale Z jeszcze nie była w łazience, więc nasz wylot nadal stoi pod znakiem zapytania - na razie idziemy po ostatnią na razie porcję poffertjes)

Thursday, March 4, 2010

Almost back


Ostatniego dnia naszej wycieczki odwiedziliśmy kompleks wiatraków z przyległościami w Zaanse Schans, dwanaście minut pociągiem od Centralskiego. Było ślicznie, słonko świeciło, ptaszki śpiewały, wiatr głowy urywał. Połowa miejscowych atrakcji była oczywiście jeszcze - poza sezonem - zamknięta, ale co tam. Najpierw wszakże, w drodze od stacji do kompleksu Zuzia wyczuła wiszący w powietrzu zapach czekolady, której też od razu zapragnęła. G zaczął ją od razu drażnić czytając z mini-przewodnika o miejscowych atrakcjach: wiatrakach, kanałach, restauracjach, fabryce czekolady, itp. The creature wasn't happy when it turned out to be a joke. Miejscowa cukiernia miała niestety tylko jakieś niewybredne ciastka w ofercie, czekolady nie było też w pobliskiej boulangerie. Musiała się zadowolić marną kawą na wynos.


Najpierw zatem odbyliśmy długi spacer wzdłuż brzegu rzeki, na którym nie stoją wiatraki - żeby się nieco rozejrzeć, potem dostać do przeprawy promowej i popłynąć do miejsca właściwego zwiedzania. Kiedy już minęliśmy przystań zupełnie jej nie zauważywszy, G doczytał w przewodniku, że prom pływa w weekendy. May I remind you: był czwartek. Ochoczo więc (części ciała wystawione poza kurtkę zamarzały) ruszyliśmy w drogę po własnych śladach, aż przy boulangerie skręciliśmy już na ścieżkę ku wiatrołapom. Jak już wspomniałam, większość atrakcji jeszcze świętuje sezon zimowy, ale udało nam się znaleźć kilka miłych sercu miejsc.

1. "muzeum" sera i "towarzyszący" mu sklep - bardzo przyjemne miejsce z dużą ilością pamiątkowych dupereli i całym wachlarzem serów do spróbowania - nie trzeba chyba dodawać, co to oznaczało dla zmarzniętej i lekko zgłodniałej kompanii. Niestety próbki stroopwafli skończyły się, zanim nadeszliśmy.


2. wiatrak-tartak - odbudowany w 2007 roku na podstawie dokładnych rysunków sporządzonych tuż przed zburzeniem oryginału. W środku poruszane siłą wiatru piły tną spławiane kanałami kłody z nieludzkim zacięciem. Podobno można sobie u nich pociąć drzewo. Jeśli ktoś czuje potrzebę.


3. Wieloryb Edward - to nasza robocza nazwa dla całkiem miłej restauracji, w której schroniliśmy się pod koniec wycieczki. Mają tam bar ze stołkami, a w końcu sali dużo skórzanych mebli do zapadania się w oraz okna ze wspaniałym widokiem na kanał i nabrzeże. No i mają gorącą czekoladę.


Na tym postanowiliśmy wycieczkę uznać za udaną i zakończyć ją szybko, by móc udać się w mniej kiczowate rejony w poważnych sprawach. Trochę błądziliśmy po krętych uliczkach centrum, ale daliśmy radę i w końcu upolowaliśmy wolny stolik w "knajpie od zupy z dumplingami". Były dumplingi w zupie, był makaron a la Singapour i owoce morza w curry. No i był śpiący kot. Czego chcieć więcej?


Nooo...to chyba oczywiste! Banoffee & Haagen Dazs.

A teraz Zuzia siedzi w swojej dziupli i krzyczy, że ktoś jej pogryzł zasilacz. Pewnie za te poranne pazury.

Wednesday, March 3, 2010

Bikes are fun!

We wtorek "rano" Zuzia stwierdziła, że jest jeszcze zbyt chora, żeby wyjść, więc zostawiliśmy ją w leżu, wzięliśmy stalowe rumaki i ruszyliśmy w miasto. Minęliśmy zagłębie turystyczno-kulturalne z Rijksmuseum i Van Gogh Museum i wjechaliśmy do Vondelpark, gdzie w promieniach wczesnowiosennego słońca śmigała na rowerach spora część populacji miasta. Potem wyjechaliśmy na ulice i przez jakiś czas kręciliśmy się gdzieś na styku arterii komunikacyjnych (które w niczym nie przypominają warszawskich), uliczek osiedlowych i dróg prowadzących wzdłuż kanałów. Na chwilę udało nam się zgubić, ale zabawa się przez to nie popsuła. Jadąc 'na oko' w dobrym kierunku trafiliśmy ponownie na Vondelpark. G trochę zmarzł i zarządził odwrót, ale obiecał, że jeszcze pojedziemy któregoś wieczoru.


Wróciliśmy jeszcze zanim słońce przestało się szczerzyć z nieba. Dosyć szybko okazało się, że nie wiemy, co/gdzie zjeść na obiad. Trochę było z tego tytułu zamieszania, dopóki Zuzia oświadczyła, że ona wie, gdzie pójdziemy i na co i że ona już się ubiera. To by było na tyle jeśli chodzi o jej chorobę. Poszliśmy spacerkiem wzdłuż sklepów z profesjonalnym sprzętem kuchennym:


mijając ciekawe detale budowlane:


Okazało się, że obok miejsca, do którego zmierzaliśmy na ucztę, wcześniej tego dnia przejeżdżaliśmy na rowerach. Minęliśmy Rijksmuseum, wspięliśmy się na przedmurze przybytku rozpusty (Amsterdam Casino) i oczom naszym ukazała się Wagamama! Mmmm... gotowane na parze pierożki warzywne, smażone pierożki z krewetkami, ramen w zupie z mleka kokosowego i warzyw, zupa miso i lody kokosowe z polewą mango. Mmmm...

A potem pani chora zarządziła spacer po centrum. Przechodziliśmy pod psychodelicznie nachylonymi ścianami kamienic (każda w inną stronę), w świetle czerwonych lampek i latarni, w którym nudziły się panie na witrynach, potem snuliśmy się razem z oparami marysinymi po wąskich uliczkach między caffes i notowaliśmy w pamięci restauracje tajskie, chińskie i indyjskie. Gdzieś po drodze, na jednym z kanałów natknęliśmy się na śpiące łabędzie.

Powróciwszy, obejrzeliśmy kolejną porcję Arrested Development, przy czym ponad godzinę trwało przekonywanie telewizora, żeby oddał kursor. Bo nie chciał. Ciasteczka z marcepanem są niezłym akcentem na zakończenie udanego dnia.

Monday, March 1, 2010

Światełko w tunelu

Niespotykane - słońce! najprawdziwsze! świeci i grzeje! aż żem wytorpała materac na środek pokoju, żeby lepsze plamki złapać.

Materac olał totalnie wczorajsze łatanie. Rano obudziłam się z tyłkiem na podłodze - przez materac. Dosyć niewygodna pozycja. Nie wiem, co z tym fantem zrobimy, bo klejenie ewidentnie nie skutkuje, powietrze raz napompowane starcza na jakieś 4 godziny, a w sklepie z materacami nie mają dmuchanych. Przydałby się tradycyjny futon.

Względem nocy - wczoraj w okolicach godziny 2am hobbity (z&g) postanowiły poddać się obrzędowi zwanemu 'midnight snack' i umyśliły sobie zrobić na ten cel naleśniki. Dokonało się to w czasie niedługim, przy udziale wspomnianego już chyba kiedyś serialu 'Arrested Development'. Kiedy jakoś w okolicach trzeciej w końcu zasypialiśmy, w caffee na dole impreza dopiero się rozkręcała.

Dziś:
1. my obudziliśmy się nieco obolali

2. Zuzia obudziła się nieco zdrowsza


3. kot obudził się wcześniej niż wszyscy i był marudny

4. poszliśmy na targ po owoce i teraz powoli je konsumujemy

5. będziemy kroić, szyć, czytać i pisać, a także być może spacerować


6. Zuzia wymyśliła, że ukradniemy bezpański rower z dołu - nie ma siodełka i kłódki (poza takim drobiazgiem, który dwóch uderzeń młotkiem nie wytrzyma) -, przemalujemy i będziemy we trójkę jeździć po mieście (na razie są tylko dwa rowery)

7. świeci słońce!


Sunday, February 28, 2010

Niedziela

Chcieliśmy iść na targ po owoce, ale Z uprzytomniła nam, że tu w niedzielę mało co działa (poza caffees). Ponieważ zaś od rana pada i nie chce przestać, nie mamy motywacji do wyjścia. Zee chora, strasznie hałasuje w łóżku i hurtowo pożera chusteczki. Nasz materac postanowił się dziś w nocy przedziurawić, więc teraz stoi za karę i wysycha z kleju. Kot jest zadowolony - wszyscy pod łapą to brak niebezpieczeństwa, że miska opustoszeje.

Saturday, February 27, 2010

Okna

To, że one są nieszczelne już wiedzieliśmy. Ale jeśli przez zamknięte okna dostaje się do mieszkania pełnia aromatu z palonych piętro wyżej petów, to one naprawdę muszą mieć jakiś problem konstrukcyjny.
Howgh.

Weekend

Zuzia siedzi obok na kanapie i wpisuje rachunki z poprzedniego miesiąca do specjalnie w tym celu kupionego zeszytu. Jest chora i bardzo złorzeczy. G coś naprawia czy kopiuje - jak zwykle. Makaak się nudzi i zrzuca rzeczy, tudzież włazi w dziury. Albo na skaner i zrzuca router. Stół przedstawia krajobraz po bitwie - konkretnie po tajskim żarciu, australijskich czekoladkach, amerykańskich lodach i wszelkich wspomagaczach w postaci herbaty. W tle trzeci sezon Arrested Development.

Dziś przemieszczaliśmy się po mieście głównie dzięki napędowi nożnemu. Tzn. po tym, jak już wszyscy nacieszyli się weekendem śpiąc do okolic południa. Udaliśmy się zatem na lunch z pominięciem śniadania. O 13.30 byliśmy umówieni z Mai, dziewczyną z tokijskiego oddziału Greenpeace i nawet się nie spóźniliśmy. Ponieważ Zuzia zapomniała zabrać aparat, obyło się bez robienia zdjęć jedzeniu, które było dobre.


Potem przeszliśmy się po centrum, kupiliśmy wodorosty na zupę miso wg przepisu Mai, zajrzeliśmy do paru ciekawych sklepów, na miejscowy bazar (niestety poffertjes były już zamknięte) i miło spędziliśmy wczesne popołudnie. Potem Mai pożegnała się i poszła do hotelu (Hotel van Onna - 45 eur za noc); jutro wylatuje do Tokio. Uuuuuu... Toooookiooooo!



Niebo się w międzyczasie zasnuło chmurami i zaczęło pluć wodą. Wróciliśmy do domu przez American Bookstore (w której nie mieli tego, czego szukałam, ale atmosfera była miła, a półki pełne), przez sklep z australijską czekoladą i przez tajską knajpę z ofertą na wynos. A teraz siedzimy i trawimy. Zuzia właśnie oznajmiła, że jutro jest sewing day. Why not?